Zaakceptować proces
ROZMOWA Z EKSPERTEM – W RAMACH CYKLU: DROGA ARTYSTY
Rozmowę przeprowadziła: Dominika Chochołowska-Bocian z Secret Spot Zdjęcia: Anna Dziuba
Ania zapisała się w mojej pamięci jako osoba, która umie zadawać właściwe pytania. Takie, które niby są bardzo proste, niby pojawiały się też w mojej głowie, ale ginęły gdzieś w gąszczu myśli, wątpliwości i niedopowiedzianych wytłumaczeń. Faktem jest, że o wiele łatwiej jest lawirować w subtelnych meandrach wyjaśnień i przypuszczeń, kiedy nie wypowiada się ich na głos. Jeśli naprawdę chcemy coś zmienić bardzo polecam spotkanie z Anią, znajdziecie ją na Instagramie pod nazwą :„czuly.coach”.
Dziś Ania odwiedziła moją pracownię. Zaparzamy herbatę i zaczynamy rozmowę. Posługując się jednym ze zdań z książki Julii Cameron – pytam, czy jest coś, czego raczej nigdy nie zrobi, ale chciałaby. Ania mówi o tym, jak z tyłu głowy odzywa się w niej chęć do jeszcze większego poznania siebie samej, np. w samotnej podróży. Zwłaszcza takiej w nowym, odległym miejscu, gdzie wytarte ścieżki nie podpowiadają gdzie stawiać krok. Zastanawia się, czy byłby to krok w stronę odwagi, czy brawury i chyba jeszcze nie zdecydowała. Czas pokaże. Mówi też o świadomej rezygnacji.
O pozostawieniu niektórych obszarów dzikiej przyrody jej samej. O powstrzymaniu chęci zobaczenia i byciu w niektórych miejscach na rzecz możliwości pozostawienia ich jak najmniej naruszonymi, zanieczyszczonymi ludzką obecnością. Mając do wyboru wszelkie umiejętności, które mogłaby mieć za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mówi o tych, które mnie wydaje się, że już posiada – o jasnym, klarownym wypowiadaniu swoich myśli, przekazywaniu wiedzy,najlepiej w różnych językach.
Zapraszam Was do przeczytania rozmowy z Anną Schattovits – niezwykle świetlistą, mądrą i wrażliwą coachką z zakresu świadomej motywacji, trenerką i psycholożką.
Opowiedz proszę trochę o tym, jak doszło to tego że, jesteś coachką. Wiem, że nie był to twój pierwszy wybór, jesteś również psychologiem. Czy możesz opowiedzieć o swojej zawodowej drodze?
Moja historia z coachingiem to rodzaj złożonej relacji. Uczęszczałam do szkoły, gdzie większość wykładowców była sceptyczna wobec metody rozwojowej. Uczyłam się pracy opartej na badaniach tzw .„evident space”, a coaching w obecnym czasie kojarzył się niestety z czymś niezbadanym, z metodą o wątpliwej skuteczności. To było ponad siedem lat temu, kiedy coaching stał się wyjątkowo modny i wiele przypadkowych osób, niekoniecznie posiadających wiedzę, czy adekwatne wykształcenie psychologiczne zaczęło się nim zajmować. Rodziło to sporo afer i co za tym idzie wątpliwości. Dlatego też byłam sceptyczna.
Swoją karierę w tamtym czasie mocno połączyłam z biznesem, pracą z ludźmi w środowisku biznesowym. Najpierw prowadziłam szkolenia produktowe w banku, ale z czasem zaczęłam stopniowo wprowadzać coraz więcej szkoleń dotyczących kompetencji miękkich, komunikacji,zarządzania konfliktem, zarządzania ludźmi. Mój zakres zawodowych horyzontów stopniowo się powiększał, aż w końcu ktoś zapytał mnie, czy mogę rozpocząć z nim pracę coachingową jeden na jeden. Niewiele się nad tym zastanawiając, pełna chęci, odwagi – zgodziłam się. Szybko okazało się, że nie mam odpowiednich umiejętności, które pozwoliłyby mi podjąć się głębokiej, świadomej współpracy na rzecz zmiany moich ówczesnych klientów.
Owszem, miałam umiejętności trenerskie, bo szkoliłam się na trenera podczas studiów, natomiast umiejętności coachingowych nie. Moje opory i wątpliwości wobec tej metody sprawiły, że trochę zwlekałam z poszukiwaniem rzetelnej wiedzy na temat coachingu. Na szczęście moi wykładowcy przekazali mi też pewną elastyczność i chęć eksploracji, dlatego postanowiłam jednak spróbować.
Zaczęłam czytać i szukać wsparcia w tej dziedzinie m.in. poznawać doświadczonych coachów i coachki, którzy mogliby mnie zainspirować do takiej drogi zawodowej. Po czterech latach pracy w biznesie postanowiłam spróbować, dać szansę czemuś nowemu. Aby zdobyć potrzebne mi umiejętności wybrałam jedną ze szkół coachingu, która niestety okazała się dla mnie nieodpowiednia. Ta sytuacja zaowocowała jednak zdobyciem nowych umiejętności – zatrzymania się, zrobienia kroku w tył i zmiany kierunku :). Na całe szczęście kolejna wybrana przeze mnie szkoła okazała się strzałem w dziesiątkę. Spotkałam tam ludzi, którzy do tej pory są dla mnie ogromnym wsparciem w rozwoju
Dziś chciałabym porozmawiać z tobą przede wszystkim o lęku. O tym, jaką pozycję wobec niego możemy obrać. Czy próbować go unikać, konfrontować się z nim, starać zrozumieć?
Myślę, że możemy zacząć od podstawowego rozróżnienia pomiędzy strachem, a lękiem. To dwa różne stany. Ważną umiejętnością dla nas może być zdolność ich rozróżnienia. Na poziomie ciała mogą być one do siebie bardzo podobne, ale nie są tym samym. Strach pojawiał się u nas najpierw w roli jasnego sygnału, żeby uciekać albo walczyć, a jego zakończenie, wiązać możemy z ulgą. Czyli mamy schemat ucieczki, walki i ulgi. Ulgę spowodowaną tym, że udało mi się uniknąć zagrożenia. Z perspektywy ewolucyjnej, neurologicznej, fizjologicznej – strach kończy się odpoczynkiem, ulgą, dumą, że mi się udało. Lęk natomiast dotyczy bardziej sfery wyobrażeniowej. Ciężko jest nam z niego wyjść, zapętlamy się w nim. Lęk często pełni funkcję społeczną. Mamy np. lęk przed odrzuceniem, brakiem akceptacji. W tym wypadku dużo dzieje się na poziomie myśli, a od tego trudno uciec, a tym samym doznać wspominanej w wypadku strachu ulgi. Dlatego nie dziwi mnie chęć unikania lęku. Na pytanie jak budować sobie relację z lękiem – na początek chciałabym zwrócić uwagę na to, żeby go zauważyć. Często nie dopuszczamy do swojej świadomości tego, że ten lęk jest. Zajmujemy się różnymi rzeczami, żeby go unikać. W moim osobistym doświadczeniu unikanie lęku objawia się poprzez zanurzenie w pracę. Porzucenie tego typu schematu jest utrudnione, ponieważ ciężka praca jest akceptowana społecznie. Inaczej jest np. w wypadku gdy ktoś zapija lęk. Trudno jest wyrwać się z takiej pętli zagłuszania lęku. Tu pojawia się pytanie: po co ja mam mieć kontakt z lękiem?
Każdy stan emocjonalny ma dwie strony. Zarówno te pozytywne, jak i trudne emocje świadczą o tym, że dzieje się coś dla nas ważnego. Te pozytywne emocje są dla nas rodzajem nagrody, służą utrwaleniu danego wzorca zachowania. Lęk jest inny. Trudno nam zauważyć jego sens. Chcemy szybko „naprawić” tę sytuację. Jeśli np. pojawia się lęk przed wystąpieniem publicznym, nasz umysł podpowiada nam najprostsze rozwiązania. Nie rób tego, odmów, unikaj. Umysł chce za wszelką cenę pozbyć się zagrożenia, bo do tego jest przecież stworzony. Niestety umysł nie bierze pod uwagę faktu, że w tych wystąpieniach publicznych może kryć się coś dla nas bardzo ważnego np. wartości odwagi, autentyczności albo potrzeba bycia widzianym.
A czy jest jakaś zdrowa granica, jakiś fragment tego lęku, który nam służy? Z tego co zrozumiałam – strach rzeczywiście może nam pomagać, natomiast lęk jest mocno wyobrażeniowy i on już niekoniecznie. Czy jest więc taki rodzaj lęku, tego wyobrażonego strachu, który mimo wszystko może być dla nas przydatny?
Lęk, zresztą jak każda emocja, jest nam do czegoś potrzebny. Myślę, że o to chodzi w poznaniu emocji, aby móc odczytywać wszystkie informacje, które za nimi się kryją. Owszem w lęku jest ból i cierpienie, ale są także nowe wyzwania, przygody, poznawanie własnych możliwości, zdobywanie nowych kompetencji. To jest ogromne bogactwo, które możemy stracić podążając, jedynie za pozytywnymi emocjami, które prędzej czy później też się kończą.
Zastanawiam się czy jest jakieś pytanie, które możemy sobie zadać, żeby rozpoznać czy możemy z tego lęku coś dobrego dla siebie wziąć, czy raczej przeradza się on w rodzaj więzienia, pętli, labiryntu?
Namawiałabym do tego, żeby przyjrzeć się swojej relacji z lękiem i zastanowić się czy nie pojawia się tak zwany „ból braku”. Przykładem może być np. lęk społeczny.
Taki lęk mógłby się pojawiać na początku tylko podczas zajęć na studiach i sprawiać, że np. nie zabieram głosu. Później mógłby poszerzać swój zasięg i nie odzywałabym się również na imprezach. Pojawiłby się lęk przed oceną. Myśli typu: „nie odzywaj się, bo ktoś Cię oceni, pomyśli, że jesteś głupi, możesz nie mieć racji, stracisz tych ludzi, którzy Cię lubią, będzie jeszcze gorzej”. I tak zaczynam coraz rzadziej chodzić na wykłady. Później rezygnuję również z imprez, ponieważ i tam to napięcie robi się dla mnie coraz większe. Zagrożenie wydaje się realne. Spotykam się, więc tylko z przyjaciółmi np. na kawie.Niestety na tym nie koniec. Ktoś może np. rzucić „ale ty śmiesznie tę kawę siorbiesz”. I na kawę też już nie pójdę, no bo siorbię. Nagle się okazuje, że moje życie zaczyna się zawężać. Jest takie bardzo wąziutkie. Wychodzę już tylko w czwartki, albo tylko z tą i tą osobą. Może się też wtedy pojawić właśnie „ból braku”. Zaczyna mi brakować, wykładów, ludzi, możliwości pokazania mojej osoby, moich doświadczeń. Zaczyna brakować pozytywów, które są nam zwyczajnie potrzebne do życia, tj.relacje, zasoby społeczne. Dla mnie takim sygnałem, że jest to właśnie ten niesłużący nam lęk, lęk nieadekwatny do sytuacji, będzie właśnie ten powiększający się brak.
Pomocne może okazać się oddzielenie siebie od swoich myśli. Często tego nie robimy i pozwalamy tym samym dać się owładnąć jakieś koncepcji. Warto zapisać sobie zwrot „mam myśl”. O wiele łatwiej jest nam uporać się z komunikatem: „mam myśl, że ktoś mnie nie akceptuje”, niż „jestem nieakceptowany”. To pierwsze to myśl, a to drugie brzmi jak niepodważalny FAKT. Z „ myślą” mogę robić różne rzeczy.Mogę ją zaakceptować, mogę ją zweryfikować, mogę się nią podzielić – mam wtedy kilka możliwości. To Ja nią zarządzam, a nie ona mną. Więc tak, trochę wychodzi, że lęk jest czymś złym, ale tylko wtedy jeśli damy mu przejąć kontrolę. Pamiętajmy, że nie musimy. To jest też narzędzie, którym możemy się posługiwać. Warto też pamiętać, że możemy mieć większe i ważniejsze rzeczy do zrobienia niż ciągła walka z lękiem :). To ważne, aby myśleć o tym, że możemy działać nawet wtedy, kiedy lęk się pojawia. On może wyglądać jak przeszkoda, ale w rzeczywistości wcale nią nie być.
W ramach ćwiczenia można pomyśleć o tych wszystkich chwilach, kiedy zrobiliśmy coś, mimo, że nasz umysł mówił tej czynności “nie”. Na pewno uda się znaleźć w naszym życiu choć jedną taką sytuację – choćby zjedzenie słodkiego ciastka na śniadanie ;). Tak może być także w przypadku sytuacji, która budzi w nas lęk – warto czasem spróbować powiedzieć czemuś “tak”, mimo że nasz umysł mówi “nie”.
Wspomniałaś o braku. W książce Juli Cameron lęk i brak, również są ze sobą splecione. Pięknie zauważyłaś, że właśnie takie nawracające poczucie braku, może być dla nas jasnym sygnałem ostrzegawczym. Wskazówką, że może warto przyjrzeć się bliżej własnym obawom i lękom. Natomiast ja chciałabym zwrócić uwagę na to, że gdzieś niedaleko tych dwóch stanów może się też pojawiać zazdrość. Czegoś nam brakuje, widzimy, albo przynajmniej wydaje się nam, że ktoś inny to coś ma, więc ta zazdrość się pojawia. To jest chyba taki najprostszy obraz zazdrości. Często bardzo negatywnie ją oceniamy. Julia pisze o tym, że ona również może być takim elementem do„zmapowania” siebie, jakby nie patrzeć jednak, zazdrość często jest dla nas trudna. Nie wiemy jak się z nią obchodzić, jak się do niej ustosunkować, czy i jak stawiać jej granice. Może w tej materii również spróbowałabyś dać nam jakiś nowy wgląd.
Jest tu pewne podobieństwo. W zazdrości również bardzo łatwo możemy się „zapętlić”. Rzeczywiście zazdrość może nam pomóc uświadomić sobie to, czego nie mamy, a co jest dla nas ważne (ból braku;). Tak więc z jednej strony zazdrość pokazuje nam brak, ale z drugiej pragnienie.
Zazdrość może też przybrać bardzo męczącą formę, ciągłego porównywania się, sprawdzania czy jestem wystarczający. Można się w tym zapętlić, zacząć definiować swoje cele tylko na podstawie tego, co mają inni, zamiast wyrabiać w sobie wewnętrzny kompas pragnień i potrzeb. Kulturowo niestety jest to system bardzo wspierany. Nasi rodzice bardzo często nas w ten sposób wychowywali. Pamiętam jak moja mama zawsze po klasówce pytała mnie „A co dostała Asia?”. No prawie każdy miał taką swoją Asię. Nasz umysł uwielbia porównania. To jest też jego cecha, automatyczna funkcja. Ciągłe porównywanie, dążenie do zdobywania nowych dóbr, kwalifikacji, czy cech, może być bardzo obciążające dla naszego układu nerwowego, który również jest wtedy w biegu. To tym bardziej utrudnia nam dostęp, do naszych wartości, do naszych głębokich potrzeb.
Porównując się do kogoś, czy zazdroszcząc komuś, często zapominamy, że ta osoba ma najprawdopodobniej bardzo podobne myśli. Też się do kogoś porównuje. Może być nawet tak, że porównuje się do nas, że to właśnie nam czegoś zazdrości.
Tu znowu pomocna może być nasza świadomość tego, że każdy umysł ma tendencję do porównywania się, wyszukiwania w naszym otoczeniu sygnałów świadczących o tym, że jesteśmy niewystarczający, że coś musimy naprawić. Wiedząc to możemy powracać do myśli, że ja, to nie tylko mój umysł i moje myśli, jestem kimś więcej niż to. Gdy pojawiają się myśli związane z zazdrością i porównywaniem się, możemy je życzliwe zauważyć, podziękować swojemu umysłowi za troskę, ale robić swoje bez względu na jego paplaninę.
Pomocnym w takiej sytuacji jest pytanie, czy mojemu wewnętrznemu krytykowi (bo to on zazwyczaj popycha nas do porównywania się) zależy na moim dobru? Czy mój wewnętrzny krytyk chce żebym był/była szczęśliwa? Zazwyczaj odpowiedzi na te pytania są negatywne – od tego możemy zacząć zmianę naszej relacji z zazdrością.
Pozostając w temacie innych ludzi i braku. Są wśród nas osoby (oczywiście my też pewnie bywamy czasem takimi osobami), gdzie ten brak jest bardzo na przedzie. I teraz pytanie, czy my możemy wypełnić czyjś brak? Czy to jest możliwe, dobre, wskazane? Jak radzić sobie kiedy widzimy taki duży ,dojmujący brak u kogoś bliskiego?
To na pewno trudne mieć taką bliską relację, w której taki brak się pojawia… I myślę sobie, że trzeba mieć wielką odwagę i mądrość, żeby tego braku nie starać się wypełniać. Nie wchodzić w przestrzeń, do której nie mamy zaproszenia. Nie interpretować czegoś za kogoś.
Nawet ja posiadająca wykształcenie psychologiczne i coachingowe muszę się mocno pilnować, aby nie iść za impulsem wypełniania braków, które widzę u swoich bliskich, czy u moich klientów.
Często osoby korzystające z pomocy terapeutów, czy coachów sami doznając ulgi, próbują naprawiać swoje otoczenie, według klucza, który okazał się dla nich pomocny. Natomiast już samo diagnozowanie, co jest zasobem, co brakiem, co jest zdrowe, a co chore – może być sporym zagrożeniem. Niektóre pozornie niezdrowe zachowania, mogą być w pewnych kontekstach bardzo adaptacyjne.
Powiedziałaś na początku, że trzeba mieć dużą odwagę i siłę, żeby nie starać się wypełniać tego braku u kogoś. Myślę sobie, że tak właśnie jest, bo przecież naszym naturalnym instynktem jest chęć pomocy. Jak sobie z tym radzić?
Dojrzałym rozwiązaniem będzie towarzyszenie w tym braku. Zaakceptowanie procesu, w którym ta osoba jest. Nie zabieranie jej dowodzenia. Każdy z nas czasami zamyka się w sobie. Zamienia w taką małą kuleczkę. Mamy też czas, kiedy rośniemy, powiększamy swój obszar poszukiwań, czy doznań. Ja jako coach jestem od tego, żeby pomagać poszerzać ludziom tę przestrzeń. Wychodzić z tej małej kuleczki. I ja też jestem w tej pracy od towarzyszenia nie od wypełniania. Daję troszkę wiedzy, podrzucam narzędzia, ale nie robię niczego za kogoś. Terapeuta też od tego nie jest. To zawsze my sami od tego jesteśmy. Jeżeli jesteśmy w takiej relacji, gdzie widzimy takie ściśnięcie, również na poziomie intuicji – warto skupić się na byciu obok. Towarzyszeniu, które będzie polegało również na powstrzymaniu się od negowania stanu w którymś ktoś jest. Często mając najlepsze intencje mówimy:„nie smuć się”, „ będzie lepiej, przecież jesteś taki super”- to może bardzo frustrować, bo ta osoba naprawdę jest w tym momencie w braku. Dla tej osoby ten stan jest teraz bardzo dojmujący i autentyczny – więc komunikat – „ nie przejmuj się” jest rodzajem umniejszenia, deprecjonowania jego odczuć czy stanów. Przydatna może się okazać odwaga w mówieniu o tym, co się widzi, nawet gdy widzi się trud i cierpienie oraz zapewnienie, że ktoś może czerpać z nas, z naszych zasobów.
Ważne, aby pamiętać, o tym, że nie możemy zabierać tej osobie autonomii, powinniśmy skupiać się na jej wzmocnieniu.
Tu też chyba może pojawiać się element naszego wychowania w kulturze, kiedy ktoś nam mówi o czymś trudnym, automatycznie chcemy coś na to poradzić.
Tak, samo radzenie też może być problemem. Tu znowu kłania się nasz umysł, który bez zaproszenia od razu zaczyna analizować i szukać rozwiązań. Druga strona natomiast najczęściej wcale nie chce rozwiązania, chce wysłuchania, chce usłyszeć, że rozumiemy jej stan, że nam przykro z tego powodu. Największa potrzeba jest związana z uznaniem emocji, które się pojawiają. Czasami pomóc może nazywanie emocji, typu widzę że jest Ci trudno, że przeżywasz teraz coś ważnego, czy ciężkiego. Nie pomogą zaś zapewnienia o przyszłości, której przecież nie znam i ta druga osoba dobrze o tym wie. Nie musimy od razu brać tego na siebie, szukać rozwiązania, czy robić komuś domową terapię.
Tak, to jest trudne. Później też często czujemy się niepotrzebnie zranieni w momencie, gdy ktoś niechce wziąć naszej pomocy, naszego rozwiązania.
Tak, to jest niesamowite. Sami wiemy, że jak ktoś daje nam rady to się wściekamy, ponieważ to nie są nasze rozwiązania, nasze pomysły – i tu nie ma znaczenia, co ta druga osoba mówi.
Cały problem w tym, że my radząc, pomijamy całą kwestię, z którą ktoś do nas przychodzi, czyli to jak ten ktoś się czuje, a mówimy ok, to teraz zrób to, to i to i załatwione.
Zapominamy, że w tej drugiej osobie wszystko się teraz gotuje i że ona musi sobie zwyczajnie poprzeżywać.
Często jest też tak, że lecimy do kogoś z tymi radami, bo my sami nie radzimy sobie z naszymi emocjami. Widzimy naszego bliskiego, który cierpi, więc my zaczynamy cierpieć i wtedy pojawia się: „Nie cierp! Przestań cierpieć, bo ja też nie chcę cierpieć, mamy być “happy”, a to nie jest tak. Należałoby pobyć na spokojnie również z tym cierpieniem, które się we mnie budzi. Myślę, że to właśnie świadczy o tym, że kogoś kochamy. Ta akceptacja różnych części tej osoby, nawet tych które budzą we mnie ból i cierpienie.